ZOFIA OLEJKO

Budynek więzienia w Smorgoniach na kresach, koniec września 1944 roku. Ponure wnętrza wypełnione wyczuwalną stęchlizną zawieszoną w powietrzu. Przez obskurne, wysokie korytarze przewijają się czerwonoarmiści i agenci NKWD w towarzystwie aresztowanych żołnierzy Armii Krajowej. Ciężkimi krokami uginają drewniane podłogi. Słychać głośne tupanie i przenikliwe skrzypienie. W tle trzaskające drzwi prowadzące do pokoi zajmowanych przez radzieckich oficerów i sędziów ferujących wyroki na polskich wojskowych, walczących trzy miesiące wcześniej o wyzwolenie Wilna podczas operacji „Ostra Brama”. Zdezorientowani aresztanci niepewni swego losu wchodzą jeden po drugim na błyskawiczne procesy o ustalonym z góry wyroku: kara śmierci.

Wśród zatrzymanych jest Franciszek Michańczyk, dowódca 5 Kompanii 23 Brygady Brasławskiej Armii Krajowej. Znalazł się w tym miejscu wskutek donosu ujawniającego jego kryjówkę w Strypunach, dokąd dotarł po wileńskich walkach. Schronienie znalazł u siostry, a dokładnie w zabudowaniach gospodarczych sąsiadujących z jej domem. – Przez ponad dwa miesiące: lipiec, sierpień i połowę września ukrywał się w stodole z sianem, ale musiał przecież wychodzić do domu, żeby się umyć, przebrać, czy w końcu ogrzać. Lato mijało, słońce świeciło coraz słabiej i krócej. Promienie coraz rzadziej docierały do wnętrza, zmuszając do szukania ciepła. Pewnego wieczora tato siedział z mamą w pokoju, a nagle posłyszeliśmy ostry łomot w drzwi. Pamiętam wszystko, jak dziś. Siostra taty otworzyła i natychmiast głośne pytanie, gdzie twój brat. Ciotka nawet nie zdążyła odpowiedzieć, a radzieccy żołnierze wparowali do środka, kierując się prosto w stronę taty. Ty polski oficjer? Zapytali. Da, ja polski oficjer, odparł. To idziemy, zakomunikowali. Poinformowali tylko, że zabierają tatę do więzienia do Smorgoń, nie zdradzając żadnych innych szczegółów – opisuje pamiętny wrześniowy wieczór Zofia Olejko, córka Franciszka Michańczyka, mieszkanka Grabownicy, wieloletnia nauczycielka w tamtejszej szkole oraz założycielka i kierowniczka zespołu obrzędowego i kapeli „Graboszczanie”.

Na drugi dzień do Smorgoń, oddalonych od Strypun o 20 kilometrów, pojechała Jadwiga Michańczyk, żona Franciszka i mama Zofii Olejko. Wszedłszy do budynku i zapytawszy o męża usłyszała suchy komunikat, którego nigdy nie chciała usłyszeć. „Za sprzeciwianie się władzy radzieckiej Franciszek Michańczyk otrzymał wyrok śmierci”. Straciła grunt pod nogami, osunęła się po ścianie. Zemdlała. Po dłuższej chwili ocucona stanęła o własnych siłach. Wtedy w jej uszach zabrzmiał znajomy męski głos. – Pani Michańczykowa, co pani tu robi? – zagadnął ktoś. Odwróciwszy się rozpoznała swojego byłego ucznia ze szkoły w Leonpolu, w której wraz z mężem przed laty pracowała. Nazywał się Szugol i był żydowskiego pochodzenia. – Pracował jako szycha sędziowska w radzieckich władzach i wizytował więzienia, akurat w tym dniu placówkę w Smorgoniach. Uspokoił mamę, kazał na siebie poczekać. Poszedł do oficera prowadzącego sprawę i przeczytał dokumenty z zatrzymania i procesu ojca. Wysokim tonem pouczył podwładnego, że przecież mojego tatę nie aresztowano z bronią, ani podczas jakiejś zbrojnej akcji. Rozkazał natychmiast skasować wyrok i uwolnić ojca. Poinstruował jednocześnie mamę, że musi kolejnego dnia wręczyć odpowiednim ludziom łapówkę. Mama rzecz jasna dostosowała się do wskazówki, wioząc następnego dnia wraz z siostrą taty ze Strypun do Smorgoń cielaka, świniaka, dwa worki mąki, swoje futro oraz dywan ścienny. Dzięki tak szczęśliwemu zbiegowi okoliczności wracali już razem z ojcem. Radośni dziękowali losowi za uratowanie mu życia. Chyba zadziałała jakaś cudowna siła, może opiekowała się nami Matka Boska Ostrobramska. Od tamtego czasu, jak słyszę coś złego na Żydów, czy inne narodowości natychmiast odpowiadam, żeby nie oceniać w ten sposób ludzi. Wśród Żydów, Rosjan, Polaków i innych nacji są dobrzy i źli. Nie można kierować się stereotypami, czy często nieprawdziwymi przekazami – podkreśla Zofia Olejko.

„Cudowne ocalenie” nie było dziełem przypadku. Stanowiło wszak kwintesencję życiowej postawy Michańczyków przez długie lata pracujących na dobrą opinię w kresowym społeczeństwie, z szacunkiem traktujących zarówno uczniów ze szkoły w Leonpolu, jak i tamtejszą ludność wymieszaną religijnie oraz narodowościowo. Współistnieli tam Polacy, Białorusini, Rosjanie, Żydzi, Łotysze. Katolicy, prawosławni i wyznawcy judaizmu. Modlono się w kościołach, cerkwiach, synagogach. Pokojowe, życzliwe nastawienie do wszystkich odniosło efekt w postaci reakcji zwrotnej. Michańczyków po prostu poważano, rewanżowano się okazywaniem sympatii. Dobre uczynki do nas wracają, co w rodzinie Michańczyków potwierdziło się w stu procentach. – Jeden z kolegów zwrócił się pewnego razu do ojca słowami: jesteś niepoprawnym demokratą. Rodzice w szkole nie robili żadnych wyjątków, nikogo ze względów narodowościowych nie wyróżniali. Liczyło się zaangażowanie i wiedza uczniów. Nic więcej. Tak było zawsze i lata wojenne dowiodły, że opłacało się porządnie żyć. Bo dzięki temu tato przeżył wojnę. Ludność tamtejsza była naprawdę biedna, nie licząc urzędników państwowych, rodzin żołnierzy Korpusu Ochrony Pogranicza, czy policjantów. Zdarzało się, i wcale nierzadko, że należało wesprzeć uczniów finansowo. Kupić im farby, nici do haftowania, czy inne szkolne przybory potrzebne do nauki. Rodzice bez wahania, bez żadnego zastanawiania obdarowywali dzieci naukowymi pomocami. Jeden z uczniów na przykład chciał się dalej uczyć, ale rodzicom brakowało pieniędzy na kontynuację kształcenia. Tato momentalnie zadeklarował pewną pulę środków na dalszą edukację swojego wychowanka. Tamtejsze środowisko było bardzo skonsolidowane – stwierdza Zofia Olejko.

Kresy wschodnie, to dla Zofii Olejko urodzonej w 1935 roku sentymentalna podróż do czasów beztroskiego dzieciństwa, spędzanego na ziemiach przynależnych dzisiaj do Białorusi. Nagle przerwanego przez II wojnę światową. Zmieniającą ustabilizowane życie w tułaczkę codziennie narażającą na niebezpieczeństwo.

W końcu zmuszającą do opuszczenia dotychczasowego miejsca zamieszkania, do przesiedlenia na tereny objęte nowymi, powojennymi granicami Polski. – Pamiętam mieszkanie w Leonpolu, dobudowane do tamtejszej szkoły, w której ojciec pełnił funkcję kierownika, zaś mama pracowała jako nauczycielka. Dwa pokoje, kuchnia, piwnica, kaflowe piece. Obrazy wracają do dziś, bardzo wyraźne, ostre, przywołujące życie mojej rodziny w przedwojennych czasach. O dziwo dobrze zapamiętane, mimo wczesnodziecięcego wieku. Szkołę otaczał piękny, zadbany ogród, zadrzewiony z gęsto miejscami zasadzonymi kwiatami. Niedaleko płynęła rzeka Dźwina, po której z tatą pływałam łódką. Czysta woda, delikatnie falująca, szkląca się słonecznymi promieniami. Wzbogacająca krajobraz, przysparzająca kolorytu, podkreślająca wyjątkowość terenu. Mam zdjęcie, jak latem 1939 roku siedzę na kocu przed domem z półroczną siostrą Wandą. Uśmiech na twarzy, wokół nas zabawki, sama sielanka. Ale niebawem się niestety skończyła. 1 wrzesień 1939 roku przewrócił wszystko do góry nogami. Wojny nie przeżyła siostra. W 1943 roku zachorowała na zapalenie opon mózgowych, do szpitala w Brasławiu było 70 kilometrów, i jak się okazało, za daleko. Mama furmanką dowiozła Wandę do placówki, ale za późno. Po 3 dniach siostra zmarła, została pochowana na cmentarzu w Leonpolu w małej mogiłce. Życie w kresowym Leonpolu zatem dzielę na dwa etapy: pierwszy szczęśliwy, zaś drugi z ciężkimi przeżyciami, zarówno wojennymi, jak i rodzinnymi – wspomina Zofia Olejko.

Rodzinne zdjęcia archiwalne Zofii Olejko

Po ułaskawieniu Franciszka i wypuszczeniu go z więzienia w Smorgoniach rodzina Michańczyków przeniosła się do miejscowości Bielewicze, gdzie rodzice Zofii Olejko podjęli pracę w tamtejszej szkole, wykładając w języku białoruskim i rosyjskim. Działo się to w październiku, listopadzie, grudniu i do połowy stycznia 1945 roku. 20 stycznia wsiedli w towarowy wagon z żelaznym piecykiem na środku i wyjechali do Polski z nowymi już granicami. W srogą zimę, z dobytkiem mieszczącym się w wiklinowym koszu, trzyoosobowa rodzina udała się w podróż w rodzinne strony mamy Zofii Olejko, pochodzącej z Turzego Pola. Z nadzieją na lepszą przyszłość. – Mój tato pisał wiersze, a także dokumentował dzieje 23 Brasławskiej Brygady Armii Krajowej. Zapełnił poezją oraz dokumentacją zawierającą najważniejsze wojenne wydarzenia z czasów walk cały gruby brulion. To było bezcenne źródło historyczne schowane w sienniku, na którym ja cały czas spałam. Ale przed Białowieżą poszła po transporcie fama, że Rosjanie przed granicą z Polską zrobią jeszcze szczegółową rewizję wszystkim pasażerom. Usłyszawszy tę informację wyszarpał zeszyt i wrzucił do palącego się piecyka. Mama zdążyła tylko krzyknąć, co ty robisz? Tato odpowiedział, że tak trzeba i usiadł zamyślony nie odzywając się do nikogo przez dłuższy czas. Twarz miał zasępioną i smutną. Spłonęły wyjątkowo ważne dla niego treści utrwalające ważny etap życia zarówno jego, jak całej naszej rodziny. Rewizji nie było, więc żałowaliśmy tym bardziej. Po przekroczeniu polskiej granicy, kiedy pociąg zatrzymał się na naszych już terenach miały miejsce wyjątkowo wzruszające, chwytające za serce sytuacje. Ludzie wysiedli z wagonów i całowali z radości zaśnieżoną jeszcze, zabłoconą polską ziemię. Byliśmy w końcu w Polsce. Przetrwaliśmy wojnę, przeżyliśmy ciężką, długą drogę do kraju. 5 marca dojechaliśmy do Lublina. Po dwóch kolejnych tygodniach, dokładnie 17 marca 1945 roku, dotarliśmy do Turzego Pola – mówi Zofia Olejko.

Z Turzego Pola rodzina Michańczyków przeprowadziła się do Grabownicy, gdzie Franciszek Michańczyk wraz z mieszkańcami rozpoczął odbudowę szkoły. W placówce tej uczyli zarówno rodzice Zofii Olejko (ojciec objął kierownictwo), jak i ona sama. 20 września 1946 roku urodził się Kazimierz Michańczyk, brat Zofii Olejko, który również został nauczycielem. Jadwiga Michańczyk zmarła w roku 1968, a Franciszek pod koniec roku 1974. Pani Zofia wyszła za mąż za Jana Olejko, też pedagoga. Ukończyła studia na Wydziale Geologicznym Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, w 1958 roku wróciła do Grabownicy, podejmując pracę nauczycielki geografii. W 1963 roku założyła zespół obrzędowy z kapelą „Graboszczanie”, którym kieruje do dzisiaj. Wspomnieniową podróż w rodzinne, kresowe strony do Leonpola odbyła wraz z synem Andrzejem w roku 2004. – Dostaliśmy wizę z możliwością spędzenia w Leonpolu tylko jednego dnia. Pojechałam tam po raz pierwszy od wyjazdu w 1945 roku. Syn pyta mnie, gdzie najpierw jedziemy, a ja odparłam, bez namysłu, że na grób mojej siostry. Wskazałam mu dokładnie kierunek drogi, pamiętałam wszystko. Akurat zastaliśmy otwartą bramę cmentarną i szłam w kierunku grobu Wandy jak po sznurku. Na miejscu się rozpłakałam, odświeżając stare, dobre dzieciństwa. Następnie udaliśmy się do szkoły w Leonpolu, będącej jednocześnie moim rodzinnym domem. Dotarliśmy do parterowego, drewnianego budynku z dużą ilością okien. Pustego, ponieważ od dawna szkoła była nieczynna. Obeszłam ją dookoła i usiadłam przed drzwiami wejściowymi do mieszkania i znowu się rozpłakałam. Syn zapytał mnie, czy chcę wejść do środka, na co odparłam, że bardzo, ale jak to zrobić, jak wszystko pozamykane. Nagle z sąsiedniego domu wyszła kobieta i zapytała szto nada, czyli co trzeba. Odpowiedziałam, że tutaj żyłam przed wojną, a ona na to, że posiada klucz do budynku, bo jest jego dozorcą. Ale mamy szczęście, pomyślałam. Otworzyła, weszliśmy za próg i pytałam się w duchu: matko święta, mam iść dalej, czy nie. Silne emocje i przeżycia bowiem zawładnęły mną całkowicie. Zdecydowałam jednak, że pójdę – relacjonuje pani Zofia pobyt w Leonpolu.

Powiedziała do syna i Białorusinki, że po lewej stronie będzie kuchnia, za nią jeden pokój, a po prawej drugi. Od kuchni w dół piwnica, a w tym i tym miejscu piece kaflowe. Odtworzyła wszystko precyzyjnie. Gdzie pokój mieli rodzice, gdzie mieścił się dziecinny. Pozostały po tamtych czasach olbrzymie piece kaflowe. Więcej nic się nie ostało. Dociekała, czy dozorczyni nie wie, co stało się z biblioteką, meblami, bo Michańczykowie zostawili tam cały dobytek. Niestety kobieta nie miała pojęcia, ponieważ mieszkała tam dopiero od kilku lat. Pani Zofia wyszła ze szkoły i skierowała się do kościoła, w którym przyjęła pierwszą komunię świętą. Kościół był ogrodzony z założoną kłódką na bramie. Zarośnięty, podobnie jak szkoła, z ogrodów ani śladu. Wysoka trawa otaczała zarówno kościół, jak i szkołę. - Pani oprowadzająca zaproponowała miała dla nas dodatkową atrakcję. Zaproponowała bowiem odwiedziny w muzeum w Leonpolu, mieszczący się w budynku dawnego Korpusu Ochrony Pogranicza. Weszliśmy do dość dużej sali, patrzę, a tam na ścianie wisi zdjęcie moich rodziców z klasą z 1938 roku. Mama w widocznej ciąży z Wandą, tato obok, rozpoznałam też ich kolegę, Mariana Waniewicza i wójta. Stałam i patrzyłam, a bibliotekarka, która przejęła nas w muzeum pyta Andrzeja, kim są dla nas ludzie na zdjęciu. Poinformował ją, że to moi rodzice, a jego dziadkowie. Zamurowało kobietę całkowicie. Cofnęła się i pozwoliła nam w spokoju oglądać i wspominać. Wisiało również wielkie świadectwo szkolne opatrzone ramkami i podpisane przez mojego ojca, Franciszka Michańczyka. Na zakończenie pobytu wpisałam się do księgi pamiątkowej, że jestem krajanką z Leonpola urodzoną w Malcach, 15 kilometrów od Leonpola, że żyłam tutaj w takich i takich latach, że ojciec budował szkołę w Leonpolu imienia Józefa Piłsudskiego i razem z mamą tam pracował. Na prośbę bibliotekarki Tatiany zapisałam też swój adres do korespondencji. I wyruszyliśmy w drogę powrotną do Grabownicy. Poprosiłam syna Andrzeja, żeby nic do mnie nie mówił. W milczeniu przeżywałam tę wizytę, przywracającą pamiętne dziecięce lata. Nie wiedziałam wówczas, jakie konsekwencje na przyszłość będzie miało pozostawienie adresu. Szybko się o tym przekonałam – oznajmia Zofia Olejko.

Kilka tygodni po przyjeździe z Leonpola Zofia Olejko otrzymała list z Mińska podpisany przez Sarhieja Paniźnika z białoruskiego ministerstwa kultury, odpowiadającego za regionalne muzea. Przebywał niedawno w placówce w Leonpolu i zauważył wpis pani Zofii wraz z adresem. Okazało się, że jego mamę uczyli Jadwiga i Franciszek Michańczykowie i chce nawiązać kontakt z ich córką, czyli panią Zofią. Zofia Olejko odpisała, a w kolejnej korespondencji Paniźnik zapewnił, że białoruskie ministerstwo kultury przygotowuje się do odrestaurowania szkoły, kościoła i Kolumny 3 Maja w Leonpolu. Do pani Zofii napisał też Witold Tiermalonek, nauczyciel z Mior, założyciel Muzeum Regionalnego z kącikiem edukacji i poprosił o ksera dokumentów związanych z pracą jej rodziców w Leonpolu, na co Zofia Olejko odpowiedziała pozytywnie. – W roku 2014 pojechaliśmy z kuzynką i Andrzejem ponownie do Leonpola i oczom nie wierzyliśmy, jakie zmiany tam zaszły. Faktycznie odremontowano kościół, szkołę i Kolumnę 3 Maja, przy której odbywają się uroczystości. Obiekty odkrzaczono, wykoszono trawy. Odwiedziłam Muzeum w Miorach, podziwiając tamtejsze zbiory, włącznie z dokumentami i zdjęciami moich rodziców. Wspaniała sprawa. Na koniec poszłam nad Dźwinę. Postałam i popatrzyłam na wszystko dłuższy czas w samotności. Szum wody wirował w uszach, tworzył piękną melodię. Z posrebrzanej tafli wyłaniały się obrazy z przeszłości. Wspomnienia przypływały i odpływały. Powiedziałam sobie wtedy, że jestem tutaj ostatni raz – wyznaje Zofia Olejko.